Kiedy wsadzałem płytę z Mass Effect 2 do napędu nie byłem zbytnio podekscytowany. Nie należę do osób, które wychwalały pod niebiosa pierwszą część, ba, nie należałem nawet do tych, którzy ją ukończyli. Uraziło mnie w niej parę rzeczy, do których zwyczajnie mi nie starczyło cierpliwości (ot wczytywanie tekstur na naszych oczach, koszmarne loadingi, mako), ale oddałem jej należny szacunek odkładając na półkę pełen podziwu dla sugestywnego klimatu, świetnie zrealizowanych dialogów i niesamowicie wyglądających postaci. Wobec tego nie czekałem na sequel , po prostu gdy dwójka wpadła w ręce jako kolejny tytuł do ogrania, wspomniałem świetne oceny jakie zbiera w branży i zanurzyłem się w grę. I jakież zaskoczenie się malowało na mojej twarzy, gdy 4 godziny później zerknąłem na zegarek święcie przekonany, że „to tylko godzinka”. Ale do rzeczy, i najlepiej od początku.
Mass Effect 2 podejmuje dalej historię w sposób bardzo podobny jak kolejne części Gwiezdnych Wojen, a więc niedługo po bitwie o Cytadelę, Shepard wraz z załogą Normandii przemierzają systemy Terminusa w poszukiwaniu niedobitków Gethów. Jedyne co znajdują, to statek nieznanego pochodzenia, który dosłownie rozrywa Normandię na strzępy, a Shepardowi funduje zejście podczas akcji ratunkowej głównego pilota. Nie jest wielką tajemnicą, że Shepard nawet spokojnie odejść nie może i komandor zostaje wskrzeszony po dwóch latach pracowitej rekonstrukcji jego ciała. Przez kogo i po co, to już główna oś fabularna ME2, której nie chcę psuć ewentualnym czytającym. W ten zgrabny sposób Bioware nam funduje początek z hitchcockowskim trzęsieniem ziemi i dodatkowo wyjaśnia zapomnienie wszystkich umiejętności i ewentualne zmiany w osobie głównego bohatera. Nie jestem w stanie się przyczepić do fabuły w żaden sposób, jest wręcz idealna, czuć co prawda dużą inspirację w pewnych momentach gwiezdną sagą Lucasa, ale wątpię żeby dało się tego uniknąć, tworząc cokolwiek ocierającego się choćby o gatunek space opera. Świetnie zostały zarysowane sylwetki wszystkich postaci w naszej drużynie i relacje pomiędzy nimi. Nasza drużyna to zbieranina najbardziej charyzmatycznych i najdziwniejszych postaci w galaktyce. Trudno troszkę uniknąć analogii do wzorców z klasycznych RPG, ale w tym settingu wypada to niesamowicie świeżo. Chociażby nieprawdopodobnie silna biotyczka Obiekt Zero na której od dziecka były przeprowadzane nieludzkie eksperymenty czy mój faworyt Thane Krios, drellski zabójca, który modli po każdym wykonanym zleceniu. Problem jest w tym, że kiedy zaczniesz pisać lub mówić o historii i postaciach Mass Effect 2, możesz nie wspominać o niczym innym w tej grze. Dlatego przejście do kolejnego akapitu jest tak trudne.
Technicznie Mass Effect 2 jest równie doskonałe jak na pozostałych płaszczyznach. Grafika to prawdopodobnie najładniejsza inkarnacja Unreal Engine 3 jaką widzieliśmy dotąd na konsolach. Bioware wyeliminowało całkowicie największy problem jaki dotyka gier na UE3; pop-up tekstur, nie zauważyłem ani razu doczytywania w trakcie gry. Co prawda jest to okupione przydługimi i częstymi loadingami, jednak jeśli się gra z dysku nie jest to tak uciążliwe. Wykonanie postaci, przede wszystkim twarzy jest absolutnie powalające. Nie tyle nawet w przypadku ludzi, ale jakimś cudem obcy zostali obdarzeni taką ilością szczegółów i mimiką, że nie wyglądają już jak tanie wytwory specjalisty od efektów specjalnych. Jedyne co może się z tym równać, to osiągnięcia ekipy od pana Lucasa. Otoczenie nie zostaje w tyle, jednak przez wzgląd na ramy gatunkowe, ciężko osiągnąć coś niesamowitego; ot świetnie i pomysłowo wykonane lokacje. Nawet lekko niedorzeczny Unrealowy ragdoll został utemperowany w taki sposób, że fizyka sprawia wrażenie w miarę realistycznej. Jedyne do czego się mogę przyczepić, to to co nie leżało już po stronie BioWare, a mianowicie polski dubbing. Polski dystrybutor krzyczy głośnymi nazwiskami w każdej reklamie tej gry, jednak bardzo im daleko w wykonaniu dialogów do dubbingu filmowego. Pojedyncze postaci może brzmią nieźle, ale większość to bieda; słychać, że aktorzy nie mogli się wczuć i wyrażanie emocji w dialogach leży. Oczywiście nie uniknięto kulawego tłumaczenia niektórych kwestii. Do tego koszmarny lipsync z polskimi dialogami. Kto może, niech złapie się za tą grę w wersji oryginalnej; będzie to po prostu oryginalne doświadczenie. A kto nie może, niech słucha polskich aktorów grających ivonę i czeka aż lokalizacja gier w Polsce będzie na profesjonalnym poziomie.