wtorek, 29 grudnia 2015

Star Wars Force Awakens / Przebudzenie Mocy Recenzja

Zasiadając do seansu Przebudzenia Mocy, starałem się jak najmocniej pozbyć jakichkolwiek oczekiwań. Gwiezdna saga towarzyszy nam już ponad 30 lat, jednak nadzieje związane z Force Awakens były nieproporcjonalnie większe niż w przypadku ostatnich filmów Lucasa, jakie mieliśmy możliwość oglądać. W zasadzie oczekiwania względem najnowszej odsłony Gwiezdnych Wojen można podsumować tak: miała być lepsza niż części od I - III i niech się dzieje co chce.

Moje kryteria były nieco inne - chciałem się przekonać, czy Przebudzenie Mocy będzie pasować do oryginalnej trylogii, jako jej dalszy ciąg i czy J.J. Abramsowi uda się zachować ducha Gwiezdnych Wojen. Odpowiedź na swoje pytanie znalazłem w filmie szybciej niż mogłem się spodziewać, jednak nie taką jakiej oczekiwałem. Tekst nie zawiera spoilerów (ewentualnie lekkie, jeśli ktoś nie oglądał do tej pory żadnej zapowiedzi).

Hope is not lost today... it is found.

Kiedy J.J. Abrams otrzymał ofertę reżyserowania Force Awakens, nie był przekonany, czy chce to zrobić. Trudno rozważać, czy wpływ na to miała niedawna produkcja Star Treka, kaliber sagi Star Wars czy obawa przed ruszaniem materiału źródłowego Lucasa, jednak w pewnym momencie podczas rozmów padło pytanie, które zmieniło jego podejście - kim jest Luke Skywalker?

To bez wątpienia największy problem uniwersum: kreacja bohatera tak idealnego i ponadczasowego, że trudno wyobrazić sobie nawet, w którym kierunku mogłaby pójść jego ewolucja. Metaforycznie to największy problem z tworzeniem kontynuacji Gwiezdnych Wojen i jednocześnie przyczyna porażki nowszych części. Star Wars to coś więcej niż film – to uniwersum, które żyje własnym życiem - nie da się podporządkować Star Wars pod konkretne cele twórców (w tym przypadku próba wyjścia do nowych pokoleń i zainteresowania młodszych odbiorców sagą), to osoby odpowiadające za produkcję muszą się dostosować i wyczuć charakter dzieła. Stąd też wzięło się moje pytanie, według którego pierwotnie chciałem ocenić film - "czy Przebudzenie Mocy rzeczywiście pasuje do części IV - VI?" Cóż, zobaczmy.



Chewie, we're home.

Wyjaśnijmy sobie jedno: J.J. Abrams starał się bardzo mocno trzymać materiału źródłowego, nie ma wątpliwości. Widzimy to od początku filmu, który kolejnymi scenami nawiązuje bezpośrednio do konstrukcji Nowej Nadziei. Miejscami próba odwzorowania schematu akcji z czwartej części jest przytłaczająca - bardziej wprawni widzowie zobaczą całe sekwencje z 77 roku przepisane na nowo. Ustalmy jedno; w dzisiejszych czasach niekoniecznie jest to wada, widać przywiązanie reżysera do starszych części i możemy uznać tego typu zabiegi za oczko puszczone w kierunku starszych widzów. 

Idąc dalej, mógłbym napisać, że w zasadzie cały film opiera się na "puszczaniu oczka" w stronę starszych widzów, a reszta widowni i tak będzie przejęta nieprzerwaną akcją, że nie zauważy żartów przeniesionych z 30 letniego filmu (jest nawet kultowa linijka o dwunastu parsekach drogi na Kessel). I w zasadzie - to działa. Jedna grupa jest zadowolona, bo zobaczyła znowu Hana i Chewiego, druga dlatego, że cały czas się coś dzieje, a do tego wszystkiego są jeszcze dodatkowo miecze świetlne i bitwy w przestrzeni kosmicznej. Tylko taka konstrukcja obrazu sprawia, że już możemy (pomimo, że to pierwsza z nowych części) zarzucić Abramsowi tendencyjność i zachowawczość. Ale czy to nie lepsze od pamiętnego Mrocznego Widma?


That's not how the Force works!

Jeśli jedynym kryterium oceny byłoby to, czy Przebudzenie Mocy jest lepsze od części 1 - 3 to film jest doskonały. Jeśli jednak wezmę pod uwagę, to, co ja chciałem sprawdzić, jest nieco słabiej. Odniesienia do poprzednich filmów (postaci, statki, bronie) pojawiają się średnio co kilkadziesiąt minut na ekranie na zasadzie "czekaliście ponad 30 lat żeby zobaczyć starą ekipę, to będziemy coś wrzucać co chwilę", jednak trudno zauważyć sensowne połączenie ze starą trylogią. Sytuacja w galaktyce zupełnie nie odpowiada temu czego mogliśmy się spodziewać po kontynuacji - nowa część jest wręcz wyrwana z kontekstu, a im dłużej trwa film tym bardziej bezsensowne zdają się kolejne powroty sprzed lat (R2-D2?proszę). To niestety wskazuje na to, że twórcy nieco lekceważą spadek dzieł z przełomu lat 70 i 80.

Aby przygotować się do nowej premiery Disney wraz z Lucasem poczynili pewne kroki. Jednym z nich było unieważnienie całego uniwersum rozszerzonego (włącznie z książkami, grami i komiksami) ponieważ mogłoby ono kolidować z nową wizją. Niektórzy z was mogą tego nie wiedzieć, ale w uniwersum rozszerzonym losy postaci z Gwiezdnych Wojen zostały opisane i pociągnięte dalej tak długo, że akcja toczyła się kilkadziesiąt lat po zakończeniu części VI. To całe uniwersum zostało unieważnione, a wraz z nim dziesiątki wątków i historii. To nie miałoby aż tak dużego znaczenia, gdyby nie to, że J.J. Abrams i scenarzyści Przebudzenia Mocy wybrali niektóre wątki z książek, przerobili je odpowiednio, a potem wymieszali z konstrukcją Nowej Nadziei. Zadziałało to dość dobrze, jednak szokującym faktem może się okazać, że okres, z którego Abrams zaczerpnął najwięcej to krótka saga Młodzi Rycerze Jedi - jeden z najgorzej ocenianych cyklów książek w historii uniwersum Star Wars. Bardziej szczegółowe pisanie o fabule Przebudzenia Mocy nie ma sensu, ze względu na spoilery, jednak weźcie pod uwagę, że nowa część to przede wszystkim nowe pokolenie bohaterów, które próbuje odnaleźć swoje miejsce w galaktyce targanej konfliktami od przeszło 30 lat.



How do we blow it up? There's always a way to do that.

Najważniejszym elementem Przebudzenia Mocy jest bez wątpienia obsada, będąca połączeniem dwóch generacji aktorów. Casting w tym wypadku był kluczowym elementem filmu. Bez wątpienia świetnie wypadają old-timerzy; Han, Leia i Chewie postarzeli się co prawda o drobne 30 lat (i to bardzo widocznie, jednak trzeba pochwalić naturalistyczny brak bardziej inwazyjnego retuszu), ale główny spektakl kręci się dookoła młodszego pokolenia, czyli Rey, Finna, Kylo Rena i Poe Damerona. Muszę przyznać, że mam mieszane odczucia w stosunku do Kylo Rena i Finna - momentami aktorzy wcielający się w nich są nadekspresyjni, co ewidentnie odstaje od zachowania reszty obsady. Szczególnie dziwnie wypada Kylo, choć może być to wada tego jak została napisana ta postać i jej dialogi - przy Vaderze wypada przynajmniej słabo, a jego ciągłe ataki gniewu są o tyle śmieszne, co bezsensowne. Trudno mi określić dokładnie rolę Finna: jego postać to typowa wajcha fabularna, która ma popychać dalej akcję, jednak jest na tyle sztuczna i mało wiarygodna, że widzowi zupełnie nie zależy na jego losie. Poe Dameron z punktu widzenia fabularnego mógłby nie istnieć, podobnie jak nowa eskadra X-Wing - są bezimienni, a ich rola jest ograniczona praktycznie do zera. 

Może to wina obecności starej obsady, jednak młodzi aktorzy wypadli by niesamowicie słabo, gdyby nie Rey. Daisy Ridley, wcielająca się w Rey wykonała doskonałą robotę. Prawdę mówiąc, dawno nie widziałem tak naturalnej aktorki w tego rodzaju produkcji. Pozostałe słabe role i zarys postaci nie mają za wielkiego znaczenia - w końcu to dzieło S-F, a tu niekoniecznie liczy się świetna gra, a częściej wykonanie i efekty specjalne. Jednak ten stereotyp zostaje całkowicie złamany przez Rey - to świetna postać, pełna energii, z tajemniczą, ale bardzo istotną przeszłością, ale przede wszystkim jest cudownie sportretowana przez Daisy. Nie spodziewałem się zobaczyć takiego popisu aktorskiego: Rey jest stonowana, naturalna i pasuje doskonale do kanonu Gwiezdnych Wojen, budując typową historię o marzeniach, aby znaleźć się w przestrzeni kosmicznej.


Oh dear friend, you don't know how happy I am to see you.

Czy poleciłbym wycieczkę na nowe Gwiezdne Wojny? Oczywiście - niezależnie od tego czy jesteś fanem czy newcomerem, nie sposób przeżyć większej premiery z gatunku Science-Fiction w dzisiejszych czasach. Czy film jest lepszy od pierwszych trzech części? Jak najbardziej. Czy pasuje do oryginalnej trylogii? Prawie. Dlaczego warto go obejrzeć? Dla niesamowitych efektów, jednej z najlepszych walk na miecze świetlne w historii uniwersum i dla samej postaci Rey, której oglądanie na ekranie jest czystą przyjemnością. Czego mi brak w nowych Gwiezdnych Wojnach? Większej ilości historii i wyjaśnienia zmian jakie zaszły przez 30 lat w galaktyce, ale przecież coś musi zostać na następne części, prawda? 

Nawet 14 parseków to naprawdę dobry wynik.







Zapraszamy na nasz profil na Facebooku po codzienne aktualizacje: klik.   


czwartek, 17 grudnia 2015

"We're only as good as the promises we keep." - Recenzja drugiego sezonu Fargo

Fargo to dla mnie niezapomniane przeżycie z filmem. Dzieło braci Coen z roku 1996 cechuje doskonałość, którą bardzo ciężko osiągnąć tworząc obraz kinowy. Począwszy od scenariusza, przez dialogi, na reżyserii i grze aktorów kończąc to arcydzieło - film kompletny. Kiedy, ponad dwa lata temu dowiedziałem się, że planowany jest serial na podstawie Fargo, nie mogłem sobie tego wyobrazić. W jaki sposób można adaptować tego rodzaju kino, przepisując je na formę serialową? Czy jakość obrazu i niesamowicie poważny ton opowieści rozgrywającej się na ośnieżonych bezdrożach Północnej Dakoty można oddać w kolejnych epizodach, trwających prawie godzinę?


"After WWII, we went six years without a-- without a murder here. Six years. And these days, well... Sometimes wonder if you boys didn't bring that war home with ya."  Hank Larsson

Nie mogę pisać o drugim sezonie, nie wspominając przynajmniej w zarysie o pierwszym. Serial Fargo podejmuje historię podobną do tej przedstawionej w filmie z 1996 roku, opierając główną oś fabularną o nieszczęśliwy zbieg okoliczności i ludzkie okrucieństwo oraz głupotę ludzką, które doprowadzają do tragicznej eskalacji wydarzeń. W wyniku tych wydarzeń wiele osób traci życie, a system wartości prostych mieszkańców małej miejscowości w Północnej Dakocie zostaje wywrócony do góry nogami. Główna rola przypadła Allison Tolman, która gra Molly Solverson - poniekąd odpowiednik Marge Gunderson z filmowego Fargo, policjantkę prowadzącą dochodzenie w sprawie, dookoła której toczy się historia serialu. To bardzo dobrze zagrana postać, idealnie oddająca większość cech, które posiadała również postać grana przez Frances McDormand (przypominam, że za rolę w Fargo '96 otrzymała Oscara). Drugi sezon serialu skupia się na przeszłości niektórych postaci przedstawionych w poprzednim - przede wszystkim na ojcu Molly Solverson, Lou, którego poznajemy w pierwszej serii jako już nieco starszego człowieka. W pierwszym sezonie Lou wspomina o masakrze w Sioux Falls i o wydarzeniach, które zmieniły go jako człowieka na zawsze - teraz mamy możliwość zobaczenia na własne oczy co stało się w marcu 1979 w Sioux Falls. 

Można powiedzieć dużo rzeczy o twórczości braci Coen, ale nie da się jej zarzucić jednego - prostoty. To tak paradoksalne w przypadku Fargo, ponieważ sam film i serial, który jest na nim wzorowany opowiadają o prostocie. O zwykłym życiu, szczęśliwym, rodzinnym, w miejscu, gdzie wszyscy się znają, nie potrzeba zamykać drzwi, a życie z dnia na dzień zmienia się niewiele. O cichej, dobrej społeczności żyjącej w spokoju, gdzieś na bezdrożach Ameryki, w której nikt nie musi bać o swoją własność czy życie. Ale opowiada to posługując się okrutną przypowieścią o ludzkiej głupocie i zdolności do czynienia zła, które są w stanie zmienić nawet najbardziej idylliczne miejsce w piekło na ziemi.


"I never meant for any of this to happen. You know? Not to Ed. Not to anybody. I just wanted to be someone."  Peggy Blumquist

Głównymi bohaterami w drugim sezonie są mieszkańcy Luverne w Minnesocie. To prości ludzie, a najprostsi z nich są osią całej opowieści - Ed i Peggy Blumquist. Nie mam wątpliwości, że dałoby się o nich powiedzieć, że są sumą wszystkich znudzonych życiem par, które, kiedy w ich życie wkroczyła praca i obowiązki, nie potrafiły sobie poradzić z codziennością. Ed jest zwykłym gościem z brzuszkiem, marzącym tylko o tym, aby kupić na własność sklep rzeźniczy, w którym pracuje. Oprócz tego stara się dbać o swój dom, który odziedziczył po rodzinie i przeżyć w spokoju każdy kolejny dzień. Jego żona, Peggy, marzy  z kolei o czymś zupełnie innym. Jako fryzjerka w lokalnym salonie, nie spełniła swoich wielkich marzeń o charakteryzacji gwiazd i pracy przy filmie, a teraz desperacko poszukuje czegoś, co dałoby jej poczucie własnej wartości. Z pomocą przychodzi przełożona Peggy, która oferuje jej wyjazd do Sioux Falls na serię wykładów o samoświadomości i emancypacji.



"Ugh, I don't care if he's from Mars. Nobody with any sense would say something that foolish. We're put on this earth to do a job. And each of us gets the time we get to do it. And when this life is over and you stand in front of the Lord... Well, you try tellin' him it was all some Frenchman's joke."  Betsy Solverson

Równocześnie poznajemy historię rodziny Solversonów, na którą składają się postaci Betsy Solverson, małej Molly Solverson, Lou Solversona oraz ojca Betsy - Hanka Larssona. To zupełnie inna rodzina niż Peggy i Ed - Lou jest policjantem stanowym, skupionym na swojej pracy i idącym w ślady teścia Hanka, który jest starym lokalnym gliną. Ich życie jest proste z natury: najważniejszym zadaniem jest opieka nad małą córeczką i walką z chorobą Betsy, zmagającej się z nowotworem. Dom stworzony przez rodzinę Solversonów ma cechy idealnego obrazu rodzinnego, z tragedią w tle. Widzimy Lou i Hanka troszczących się o Betsy, a jednocześnie próbujących poradzić z mrokiem, który zakrada się do ich świata, zaproszony przez głupotę innych ludzi.



"There's gonna be a reckoning one day, brother. All souls are called to account for their actions. In the end, we all get what we deserve"  Bear Gerhardt

Trzecią stronę historii drugiego sezonu Fargo stanowi rodzina Gerhardtów, którą poznajemy w momencie, kiedy Otto Gerhardt, ojciec rodziny przestępczej z długą tradycją dostaje wylewu. W rzeczywistości rodzina Gerhardtów to znakomicie działająca organizacja przestępcza, która traci na samym początku swoją własną głowę. Ponieważ Otto ma kilku synów i niesamowicie twardą żonę, wśród najbliższych wybucha walka o władzę, a później walka o przetrwanie. Organizacja Gerhardtów to mityczne Fargo - mało znana mafia, działająca na bezdrożach łączących Północną Dakotę i Minnesotę. Traf chce, że najmłodszy syn Otto, Rye Gerhardt ma wielką ambicję, aby dorównać starszym braciom i ojcu, w związku z czym przygotowuje własny mały "skok", kończący się wypadkiem, w którym Rye ginie pod samochodem Peggy. Największy problem polega na tym, że kiedy Otto dostaje wylewu interes Gerhardtów ląduje na celowniku nowoczesnej przestępczości zorganizowanej z Kansas. Gerhardtowie dostają dwie oferty: pieniądze albo śmierć. W kontekście tych gróźb zaginięcie najmłodszego syna wydaje się być zagrywką ze strony Kansas, a rodzina zaczyna przygotowywać się do ostatecznej wojny, w której będą musieli bronić swoich żyć.



"Your husband, he said he was gonna protect his family no matter what. And I acted like I didn't understand, but I do. It's the rock we all push-- men. We call it our burden, but it's really our privilege."  Lou Solverson

Podobnie jak w filmach braci Coen historia Fargo opowiada o nieszczęśliwym zbiegu okoliczności. Tak bardzo nieszczęśliwym, jak to tylko możliwe - Rye Gerhardt ginie wskutek działań Peggy Blumquist, a jego rodzina jest gotowa na wszystko, aby pomścić jego śmierć. Do tego widzimy zorganizowaną, okrutną mafię próbującą wykończyć Gerhardtów na wszelkie możliwe sposoby, a wewnątrz tego złapaną w pułapkę spokojną społeczność Luverne. To tylko początek opowieści o głupocie, szaleństwie, okrucieństwie i pragnieniu osiągnięcia zwykłego, prozaicznego spokoju w życiu. Doskonale obsadzonej (Ted Danson i Karl Weathers w jednym miejscu - choćby dlatego warto obejrzeć Fargo), doskonale zagranej i doskonale napisanej. 

Jeśli miałbym w jakikolwiek sposób ocenić Fargo, powiedziałbym, że dobrze idzie w ślady swojego duchowego pierwowzoru, a to najlepszy komplement, który jestem w stanie wymyślić dla filmu/serialu - oryginalne Fargo z 1996 to jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów, unikalna historia, w której w gorzki sposób mieszają się głupota i zagubienie ludzi, pogoń do nieuchwytnych bogactw, podczas gdy ciepło i spokój są prawdziwym wartościami, zapomnianymi wszędzie oprócz kilku małych wiosek na rubieżach Północnej Dakoty. 




Doskonałym podsumowanie serialu jest końcowy monolog w radiowozie - to bezpośrednie nawiązania i rozwinięcie legendarnego zakończenia Fargo - rozważań Marge Gunderson kończących się frazą "And it's a beautiful day". Lou Solverson podsumowuje w nim starania, które często podejmują ludzie w walce o życie, podczas gdy Marge rozważała bezsens okrucieństwa i zabijania. Kluczem, zdaje się być zwykła proza ludzkiego życia - zmagania z absurdalną świadomością własnego przemijania i próba dążenia do osiągnięcia jakiekolwiek spokoju, pokładając nadzieje nie we własnej osobie, a w nadchodzących generacjach ludzi - nie bez powodu tak ważnym elementem Fargo jest koncept rodziny. 




poniedziałek, 14 grudnia 2015

Minimalizm jest w cenie, czyli jak przetrwać święta



Nie jest łatwo, komuś takiemu jak ja, tworzyć blog lub cokolwiek, co będzie czytane przez innych. Mówienie, pisanie, przekazywanie jest ogromnie trudne, kiedy ma się wrażenie, że nie ma się nic do opowiedzenia.

A przecież to tylko opowieść - długa rozmowa, w której ostatecznie, po raz kolejny, streszczamy nasze życie. Taka walka z ramami narracyjnymi rzeczywistości wokół nas, układającej w najdziwniejsze historie, tylko nie tak, jak sobie to wymarzyliśmy.

Brzytwa

Tytuł niniejszego tekstu mówi, w zasadzie, wszystko. Na tym polega dobry nagłówek - jak wiesz, że dla Ciebie wystarczy sam tytuł, ale mógłbyś o nim mówić/pisać naprawdę długo, żeby dokładnie opowiedzieć dlaczego tak jest. Tak działamy, na to nic nie poradzimy - krótka, pozornie nic nie znacząca fraza może popchnąć nas do nieproporcjonalnie długich i głębokich rozważań. 

Wspomnianą frazę usłyszałem po tym, jak jeden z wielu, naprawdę wielu, razy w moim życiu powiedziałem nie. Osoby znające mnie odrobinę lepiej, wiedzą, że w pewnych okresach jestem w stanie wymienić cały swój słownik na słowo nie. Kiedy wówczas odmówiłem, nie usłyszałem, ku mojemu zdziwieniu, namawania, a jedynie ciche, niemal beznamiętne stwierdzenie "minimalizm jest w cenie". Imponujące.

Podstawowym pytanie, jakie bym chciał zadać w tej części tekstu, jest "Czy minimalizm i nie idą w parze?". Im dłużej nad tym myślę, jestem skłonny ku stwierdzeniu, że, paradoksalnie, nie. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz na początku: nie uważam, że odpowiadanie tak na każde pytanie jakie zostanie nam postawione jest drogą do zmiany życia. Powstał o tym przynajmniej jeden (całkiem głupi, ale zabawny) film, który opowiada o tym, że mówienie tak, to nie zgoda na wszystko, ale sposób otworzenia oczu na nowe doświadczenia. Więc, za każdym razem, kiedy odmawiamy czegoś, zamykamy sobie dokądś drzwi. Jasne, nie za wszystkimi drzwiami jest coś wartego odkrycia, ale bojąc się otworzyć jakiekolwiek z nich, żeby nie narazić się na coś złego zostaniemy w końcu w pokoju, w którym wszystkie drzwi będą zamknięte.

Brzytwa Ockhama, lub zasada ekonomii myślenia, to dość ważny dla filozofii koncept, mówiący o tym, że nie należy mnożyć bytów ponad konieczność. Osoby, którym obce są zagadnienia ontologiczne, podpowiem, że w tym wypadku byt to tylko koncept, a zasada przekłada się na zaskakująco wiele dziedzin naszego życia. Nie należy mnożyć rozwiązań ponad konieczność, nie należy mnożyć problemów ponad konieczność i nie należy utrudniać sobie życia na siłę. To takie proste, żeby to wszystko uprościć.

Tylko, właśnie że nie. Doskonałym przykładem jest wspomniana sytuacja z "nie" - pozornie upraszczamy nasze życie mówiąc nie, ale ile razy, tak naprawdę, pomyśleliście czy nie prościej byłoby popłynąć z nurtem? Zamiast zapierać się, bać i uciekać czasami wystarczy powiedzieć "tak". Często nie widzimy, że uciekając przed wyzwaniami lub nowymi możliwościami, mnożymy wszystko na siłę, tak aby poparło nasze argumenty. Nasze lęki, ograniczenia, zmartwienia, nawet własne złe samopoczucie - każdą z tych rzeczy powiększymy w naszym umyśle do rozmiarów gazowych gigantów, tylko po to, aby mieć potwierdzenie, że nie należy niczego zmienić.

Każdy z nas czasem tak ma. I kiedy karmimy wewnątrz siebie złe emocje, sami przy nich stajemy malutcy - dajemy im nad sobą panować w zamian za to, że często pozwalają nam powiedzieć nie, wykręcić się, zostać w swoim wygodnie ułożonym świecie. 

KiSS

Po drugiej wojnie światowej Ameryka rozpoczęła jeszcze bardziej aktywną modernizację swojej armii. Jedną z najważniejszych zasad, które zostały wprowadzone stała się formułka KiSS. W rozwinięciu: Keep it Simple, Stupid, czyli Zrób to jak najprościej, głuptasie. To zasada, która odnosi się do sposobu konstrukcji i serwisowania wszystkich maszyn w armii - mają być proste w obsłudze i naprawie, tak, aby każdy żołnierz z minimalnym zapleczem wiedzy mógł sobie poradzić na wypadek, gdyby się coś stało.  Ekonomia myślenia idealnie zastosowana.

Dobra, powiecie, ale jeśli coś odnosi się do filozofii i nauk humanistycznych, a także do matematyki oraz techniki, to nie koniecznie znaczy, że odnosi się też do mojego życia. Do twojego zapewne nie, ale w pozostałej części społeczeństwa może być coś na rzeczy albo tak przynajmniej twierdzą badacze, którzy mają zaszczyt prowadzić przedświąteczne badania.



Otóż na podstawie zebranych w 11 tradycyjnych, europejskich krajach danych naukowcy z Uniwersytetu im. Georga Augusta w Getyndze stwierdzili, że większość ludzi czuła się znacznie gorzej w okresie przed i po świętach Bożego Narodzenia. Badanie nie obejmowało przyczyn takiego samopoczucia, ale te jesteśmy wszyscy wymienić z autopsji: przedświąteczny pęd, aby zarobić jak najwięcej, pośpieszne zakupy, żeby móc przygotować wszystko jak najlepiej i w końcu nieunikoniona konfrontacja, ze wszystkim czego nam brakuje, a czym powinniśmy się cieszyć podczas świąt: wymarzona rodzina, praca, osiągnięcia i bezstroskie poczucie, że po ciężkim roku należy nam się chwila odpoczynku. 

Badanie, oprócz potwierdzenia obaw większości ludzi przygotowujących się do świąt (zauważyliście, że w sklepie przed świętami wszyscy mają ten wystraszony wzrok? Jak się okazuje, niekoniecznie ma on związek z tym, że pan przed nami własnie kupił ostatni wymarzony przez nasze dziecko zestaw Lego), wskazuje jeszcze jedno - ludzie głęboko wierzący, a zwłaszcza chrześcijanie są bardziej odporni na świątecznego bluesa i znacznie bardziej skorzy do przyznania, że święta sprawiają im radość. 

Jak do tego pasuje ideologia "tak" i ekonomia myślenia? Otóż, według mnie, dokładnie na tym polega fenomen odpowiedzi ludzi wierzących. Wiara oraz święta sprzyjają w tym okresie ekonomii myślenia - zachęcają nas do uproszczenia i poukładania naszych spraw, wlewając przy tym w nasze serca niezbędną dawkę ciepła do przeżycia drugiej części zimy. Jedynym przeciwnikiem w tym okresie jest nasza negatywna postawa, a więc - powiedzmy (w ważnej sprawie) tak, zamiast nie, pogódźmy się z kimś, pójdźmy do przodu zostawiając wewnętrze problemy bez naszej uwagi choćby na kilka godzin. Wiem, że nie wszystko zależy od nas - samotność, cierpienie, niesprawiedliwość bolą najbardziej w tym okresie roku.  Ale nie musicie zostawać z tym sami; znajdźcie kogoś, komu warto podziękować za to, że jest, wyjdźcie z domu posłuchać kolęd albo gospelu, zjedzcie wreszcie potrawę świąteczną, na którą zawsze mieliście ochotę, ale nigdy nie spróbowaliście do tej pory (hello, Kutia). Uwierzcie w cokolwiek, chociażby w to, że szczęście i ciepło jeszcze nie umarło. A jeśli nawet, to na pewno nie wszędzie. 

Wesołych świąt, Kochani





Źródła: rp, Vivienne Gucwa

czwartek, 10 grudnia 2015

Do or do not. There is no try. - Star Wars



W tym roku w grudniu po raz pierwszy nie jestem w stanie powiedzieć, czy Święta Bożego narodzenia zdominowały skutecznie atmosferę, media oraz sklepy. Na każdą reklamę z magicznymi ciężarówkami, które (jak co roku) przywiozą nam święta przypada przynajmniej jedna lub dwie ze szturmowcami. Cały świat zdaje się czekać na jeden film. Czy to nie doskonały przykład magii kina? Tego dusznego czaru sali kinowej, który czuliśmy już od najmłodszych lat, zasiadając w miejscu, do którego przychodzi się tylko oglądać filmy. No może nie tylko, ale o tym dowiedziałem się już w późniejszym wieku.

You will find only what you bring in

Chciałbym na początku zaznaczyć, że nie zamierzam po raz tysięczny omawiać trailerów i nadchodzącego Przebudzenia Mocy. Tytuł felietonu mówi wszystko i 18 grudnia (lub 16 dla wybranych szczęśliwców) dowiemy się prawdy o filmie, na który tak czekamy; to nie tak, że nie zawiedliśmy się wcześniej - damy radę.

Pierwszy raz w życiu zobaczyłem Gwiezdne Wojny w wieku lat 7 w kinie, z okazji 20-lecia uniwersum w roku 1997. Imperium Kontratakuje było jednym z pierwszych filmów jakie zobaczyłem w swoim życiu. W porównaniu do zwykłych doświadczeń, jakie wówczas było w stanie zaoferować siedmiolatkowi kino (wiecie, komedie z Robinem Williamsem, Disney i te sprawy), było to nieprawdopodobne przeżycie. Nie jest to doskonale zapamiętany moment ze względu na szczegóły, bynajmniej, ale ze względu na uczucie, które mi wówczas towarzyszyło; a czułem się momentami jakbym był na mostku flagowego Niszczyciela imperialnej floty razem z Vaderem. To, co zobaczyłem raz na zawsze zmieniło moje wyobrażenie o filmie; zobaczyłem, że na ekranie można pokazać wszystko, łącznie z najbardziej odległymi zakątkami galaktyki, które Lucas widział oczami swojej wyobraźni.

W ten sposób stałem się częścią trzeciego pokolenia, które dorastało z Gwiezdnymi Wojnami. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić jak bardzo wpływowym filmem były Star Wars dla generacji dorastającej na przełomie lat 70/90, ale uniwersum stworzone przez Lucasa było tak potężne, że żyło własnym życiem przez kolejne dekady i w '97 doświadczyłem czegoś podobnego, w jakimś stopniu przynajmniej. Najbardziej mi żal tych wszystkich dzieciaków, które na początku lat 2000 poszły na prequele. Wtedy znałem już pierwszą trylogię w zasadzie na pamięć, a jednymi z ulubionych książek w dzieciństwie były pozycje z rozszerzonego uniwersum Gwiezdnych Wojen.



Already know you that which you need


Nie mogłem przypuszczać jako 7 latek, że trudno będzie mi znaleźć w życiu film s-f, który pobije Imperium Kontratakuje. Ostatecznie znalazłem (to ostatnie miejsce, żeby pisać o Kubricku, prawda?), ale nic nie pokona pierwszego w życiu spektaklu Gwiezdnych Wojen na sali kinowej.

Co znalazłem - i nadal znajduję - tak ujmującego w Gwiezdnych Wojnach, że pomimo zobaczenia milionów reklam, zapowiedzi, recapów, artykułów, gier, książek i Bóg wie jeszcze czego, nadal czekam na kolejną część sagi?


Zobaczyłem efekty specjalne, o jakich nie miałem pojęcia, że mogą zostać zastosowane i tak wyglądać. Zobaczyłem historię Rebelii desperacko ukrywającej się przed Imperium, totalne zagubienie oraz przerażenie Luke'a czy wreszcie tragiczny finał ucieczki Lei i Hana. I to wszystko idealnie zagrało razem: oprawa artystyczna, efekty specjalne, gra aktorska i odrobinę kiczowaty writing, który idealnie określał charakter Gwiezdnych Wojen. To miała być opowieść dla każdego; dla dziecka, dorosłego, niezależnie ze względu na płeć, wyznanie czy ideały polityczne, coś co mogło połączyć ludzi nie mających pozornie ze sobą nic wspólnego. To współczesna baśń napisana i stworzona w taki sposób, aby poruszać wyobraźnię, podobnie jak kiedyś poruszały ją opowieści o smokach oraz rycerzach.




Difficult to see. Always in motion is the future

Każdy, kto odważy się poruszyć wyobraźnię ludzi, żeby im opowiedzieć historię prosto z serca, wie, że wszystko może się nie udać, a idealne połączenie formy z treścią zdarza się tak rzadko, że przesiewamy repertuary kinowe nie w kategorii kilku czy kilkudziesięciu filmów, ale kilkuset lub kilku tysięcy. Lucas miał tego doskonałą świadomość. Miał też potworne problemy ze studiem i produkcją, mimo Industrial Light and Magic próbującego się samoistnie rozpaść co dwa tygodnie (pracownicy nie przychodzący do pracy? check; rozjeżdżające się deadline'y? check; ekipa paląca jointy na terenie studia? check) udało mu się pokazać swoją wizję. Wiecie, że Lucas chciał, żeby pracowali dla niego ludzie od efektów i scenografii z filmów Kubricka? Najbliższe tego, co mu się udało osiągnąć to polecenie przez Douglasa Turnbulla (dyrektora efektów do Odysei i Spotkań Trzeciego Stopnia) jego współpracownika Johna Dykstry, który okazał się geniuszem oraz pionierem efektów specjalnych. Dzięki restrukturyzacji i przemodelowaniu Industrial Light and Magic, Lucas zrewolucjonizował sposób w jaki były tworzone wysokobudżetowe produkcje. 

Nie udało mi się uniknąć pisania o Kubricku (God damn it), ale nie napisałem w żadnym miejscu nic w stylu: "to co, Moc się znowu przebudzi?". Moc przebudziła się ponad 30 lat temu i od tego czasu jest w różnej kondycji, ale nic nie zabierze nam wspomnień oraz przeżyć, które łączymy z sagą Lucasa. Mam nadzieję. 

Źródło obrazów: Empire Strikes Back oraz plakaty do ww. Nagłówki to cytaty z kwestii wypowiadanych przez niezastąpionego mistrza - Yodę.









Zapraszamy na nasz profil na Facebooku po codzienne aktualizacje: klik.   


wtorek, 8 grudnia 2015

यह तेरा फ्यूचर है/Yah Tera Future Hai - Road, Movie

"I tak popłynęła z  ust Szeherezady opowieść i płynęła odtąd przez tysiąc i jedną noc, przy czym  mądra Szeherezada zwykła była przerywać o świcie w najciekawszym miejscu, aby  zasłuchany w jej opowieści król domagał się dalszego ciągu opowiadania podczas  następnej nocy. Po tysięcznej i pierwszej nocy król Szachrijar był tak kunsztem  opowiadania swej młodej żony oczarowany, że zaczął żałować swego dawnego  okrucieństwa."

Z czym kojarzy Ci się kino? Czy to wybrane dzieła ulubionych reżyserów, obecność ulubionego towarzysza do oglądania filmów, wspomnienia z pierwszych w życiu seansów na sali ze srebrnym ekranem, czy może uczucia towarzyszące ciepłym wieczorom spędzonym w kinie plenerowym? Właściwie, to bez znaczenia - liczy się to, że z kinematografią łączą nas uczucia, często nawet bardziej niż konkretne filmy. Ujęcie tych emocji było przedmiotem wielu obrazów kinowych (tu wypada wspomnieć legendarne Cinema Paradiso), a nieustanne próby autodefinicji to jeden z kluczowych elementów kultury filmowej.  

Road, Movie to dzieło indyjskiego reżysera Deva Benegala. Obraz skupia się na opowieści o młodym Vishnu, który wyrusza z rodzinnego Jaisalmeru nad morze, w celu dostarczenia zabytkowej ciężarówki do muzeum. Młodzieniec, bedący bohaterem tego filmu, chce za wszelką cenę uciec od przyszłości jaką wybrał dla niego jego ojciec i zajęcia się rodzinnym biznesem - sprzedaży oleju do włosów, w związku z czym podejmuje się karkołomnego zadania przejechania połowy Indii w rozsypującej się ciężarówce, która wkrótce okazuje się być w pełni wyposażonym przenośnym kinem. Tak zaczyna się wielka wyprawa Vishnu, która wiele zmieni w jego życiu i postawi na jego drodze zadziwiająco różnorodne postaci.

Żeby zrozumieć fenomen konstrukcji Road, Movie, trzeba wiedzieć przynajmniej trochę o dwóch kluczowych elementach filmu: tradycyjnym obwoźnym kinie indyjskim oraz o filmach drogi. Kino drogi to w zasadzie cały gatunek filmowy, jednak nie definiuje go podejście do tematu i rodzaj emocji na jakich się skupia, a historia skupiająca się na pokazaniu drogi przebywanej przez głównego bohatera lub bohaterów oraz zmian, które w nich występują. Ten rodzaju filmu może być rozumiany dosłownie, jako seria zmian oraz interakcji, które wiążą się z podjęciem drogi lub jako metafora życia postaci biorących udział w wyprawie. 

Obwoźne kino indyjskie, natomiast, to zupełnie inny temat i bardzo ważny element kultury filmowej Indii. Nie jest tajemnicą, że Indusi kochają kino - w końcu to w Indiach istnieje Bollywood, czyli cały przemysł filmowy nazwany od złożenia słów Bombaj i Hollywood, kultywujący indyjską tradycję kinową, który narodził się i rozwijał w Bombaju. Mówi się, że w latach 70 po Indiach krążyło około tysiąca przenośnych kin, które zapakowane były w ciężarówkach i przeznaczone do tego, aby można było je rozstawić w każdym miejscu, do którego były w stanie dojechać. Widzicie, Indie są bardzo gęsto zaludnione, niezależnie od tego czy jest to obszar wiejski czy aglomeracja, a od kilku tysięcy lat mniejsze wioski i społeczności były zaopatrywane w różne ekskluzywne dobra przez wędrujących handlarzy. Takim dobrem w Indiach był również film, w związku z czym, kiedy do do wioski przyjeżdzało tego rodzaju kino, wszyscy zbierali się, aby obejrzeć prezentowany obraz, niezależnie od gatunku czy długości. Oglądanie filmów publicznie było jednym z najważniejszych wydarzeń w kulturalnych/rozrywkowych kalendarzach wielu osób, chociażby z racji tego, że był to dla nich jedyny kontakt z takiego typu przedstawieniem. Magia filmu opierająca się na emocjach towarzyszących oglądaniu oraz kontakcie z kinem.

Road, Movie opowiada o jednej z ostatnich takich ciężarówek, która zostaje sprzedana do muzeum w Samudrabadzie, leżącym nad morzem. Jej kierowcą zostaje młody Vishnu, którego czeka przejazd przez pustynną część Indii Rajasthan, aby dotrzeć do celu. Droga nie jest prosta, ponieważ jak to mają w zwyczaju indyjskie pojazdy, ciężarówka niemal natychmiast się psuje, a na drodze Vishnu pojawiają się kolejne postaci, które, w wyniku różnych wydarzeń z nim podróżują. Pierwszym towarzyszem podróży zostaje młody chłopiec, który zabiera się z Vishnu na początku drogi, próbując uciec od pracy w kafejce stojącej na środku rajasthańskiego bezdroża. Początkowo Vishnu jest wyjątkowo wrednym i kapryśnym młodym człowiekiem, przyzwyczajonym do życia w mieście z rodziną, która zawsze do tej pory mu pomagała. 

Ta postawa bardzo szybko zaczyna się zmieniać, gdy Vishnu spotyka innych ludzi, często potrzebujących pomocy bardziej niż on, a jego arogancja i egoizm często odstrasza nawet najbardziej cierpliwych. Kolejnym uczestnikiem wyprawy w obwoźnym kinie jest włóczęga, który oferuje pomoc w naprawie ciężarówki za odrobinę wody oraz pożywienia. Vishnu korzysta z pomocy, jednak próbuje oszukac i zostawić swoich towarzyszy, co kończy się dla niego kolejną przykrą lekcją. Droga przez Rajasthan zaczyna przypominać piekło, na dodatek nasi bohaterowie trafiają na coraz dziwniejsze osady, w których są zmuszeni wrócić do tradycji kina obwoźnego i puszczać stare filmy. W pierwszej z nich Vishnu natrafia na policjanta, który oferuje przepuszczenie podróżujacych pod warunkiem, że wyświetlą obraz, który im się spodoba.

To właśnie wtedy włóczęga, Om, pomaga Vishnu uruchomić kino z pomocą oleju do włosów, który główny bohater dostaje od ojca na sprzedaż po drodze do Samudrabadu. Kiedy udaje się przywrócić mechnizm sprzed lat do działania, bohaterowie wyświetlają klasyczne tytuły indyjskie, takie jak Deewar czy Andaz, a Om opowiada Vishnu oraz młodemu chłopcu, który z nimi podróżuje o królowej Szeherezadzie. Jak zapewne wiece, królowa Sheherezada każdej nocy opowiadała królowi Szachrijarowi jedną z tysiąca i jednej opowieści, tak aby ocalić swe życie przed egzekucją, która czekała każdą żonę króla. Władca był tak zafascynowany opowieściami królowej, że gdy zbliżał się kolejny wieczór, on nie mógł doczekać się konkluzji opowiadania, które Sheherezada przerywała tuż przed świtem. W ten sposób królowa ocaliła swoje życie, a bohaterowie Road, Movie robią dokładnie to samo. Cały film jest doskonałą analogią dla budowy Opowieści tysiąca i jednej nocy, pokazując proces opowiadania na przykładzie tradycji indyjskiego kina obwoźnego. Im dalej Vishnu zapuszcza się na pustynię Rajasthanu tym bardziej abstrakcyjny i iluzoryczny staje się obraz; ostatni pokaz ma miejsce na festynie odbywającym się na środku pustyni, który jest pokazany tak, aby widz nie miał pewności, czy miał faktycznie miejsce, czy odbył się tylko w głowach wycieńczonych podróżników. 



Na przestrzeni wydarzeń filmu, Vishnu zmienia się, mając styczność z zupełnie innymi ludźmi niż do tej pory, spotykając się z dziwnymi społecznościami zamieszkującymi lub przemierzającymi pustynię Rajasthanu oraz doświadczając kilku trudnych momentów. Paradoksalnie, najczęściej pomaga mu pamiątka po znienawidzonym rodzinnym interesie - zapas oleju do włosów Atma Hair Oil, który służy między innymi jako smar do naoliwienia mechanizmów projektora czy ułaskawienia bandytów, którym brakuje środków do pielęgnacji włosów. Co ciekawe w języku hindi, w którym jest nakręcony film, Atma znaczy dusza, wobec czego możemy uznać, że rodzinny interes jest metaforą korzeni duchowości i tradycji indyjskiej, a pomimo nienawiści, jaką Vishnu darzy własną tradycję, to ostatecznie ona pozwala mu uratować się w najgorszych opresjach oraz nawiązać kontakt z innymi, definiując jego karmę, jako sprzedawcy oleju do włosów.

Jedna z ostatnich scen filmu pokazuje Vishnu nad brzegiem morza, już po przebyciu całego dystansu i oddaniu ciężarówki. Gdy obraz zbliża się do konkluzji, Vishnu siedząc nad falami ewidentnie myśli o odbytej właśnie podróży oraz zmianach jakie w nim zaszły. Po chwili podchodzi do niego sprzedawca oleju, pytając się czy Vishnu go nie potrzebuje. Nasz bohater siada i uśmiechnięty pozwala natrzeć sobie włosy.

Dziś, po bezdrożach Indii, nadal krążą obwoźne kina, jednak spotkanie ich graniczy z cudem, bo podobno zostało ich już tylko około dziesięciu. 


Źródło obrazów: Lux Artists http://luxartists.net/portfolio/road-movie/#





Zapraszamy na nasz profil na Facebooku po codzienne aktualizacje: klik.   

poniedziałek, 7 grudnia 2015

W poszukiwaniu sensu



Za każdym razem, gdy siadam do pisania o czymkolwiek oprócz gier, filmów, obrazów, dźwięków - wszystkiego tego, czym nasiąkam od lat, wydaje mi się, że będę pisał o niczym.

Bo co miałbym do przekazania, co wiem o świecie i życiu, żeby komukolwiek cokolwiek o tym napisać? Im dłużej żyję, tym bardziej jestem pewien tego, że niewiele wiem. 

It was all a dream

To tekst o zupełnie hipotetycznej osobie. To przypadkowy człowiek, który równie dobrze mógłby nie istnieć - był tylko kroplą w nieprzebranym oceanie i, jak nikt, miał tego świadomość. Problem polega na tym, że sama świadomość często niczego nie zmienia, a jeśli nie jesteśmy na nią gotowi, zmusi nas do zrobienia czegokolwiek, tylko po to, aby jej zaprzeczyć. Wśród technik, którymi posługuje się psychoanaliza jest narzędzie/proces/etap nazywający się interpretacja - jest to kluczowy moment, w kierunku którego zmierza każda terapia i ma na celu uświadomienie pacjenta, zapewniając wgląd w ujęcie świata, samego siebie oraz innych osób. Nie jest to, jednak, ani ostatni, ani najtrudniejszy etap terapii - to można przypisać przepracowaniu. Przepracowanie ma na celu przyjęcie wniosków z interpretacji, dostrzeżenie ich działania w naszym życiu dotychczas i próbę zastosowania w przyszłości. Ile zajmie, czy nastąpi oraz czy w ogóle będzie miało efekt, zależy tylko i wyłącznie od pacjenta. Oczywiście, jest to ujęcie bardzo ogólnikowe, w dużej mierze zależne od uwarunkowań indywidualnych pacjenta/terapeuty oraz przebiegu procesu. Niemniej, piszę o tym dlatego, żeby pokazać, że istnieją bardzo poważne koncepty, mówiące dokładnie tak: możesz być świadomy wszystkiego, a i tak gówno z tym zrobisz.

W tym pomaga nam wyparcie, zjawisko/termin zaczerpnięte również ze słownika psychoanalityka. Wyparcie to nieświadomy proces, mający za zadanie chronić nas przed szkodliwymi tokami myślowymi - takimi, które mogłyby w nas wywołać niepokój, lęk, złość lub poczucie winy. W najbardziej prostym ujęciu to mechanizm defensywny, stojący na straży naszego zdrowia psychicznego na zasadzie firewallu - blokuje nadmiar myśli i uczuć z nimi związanych, tak żebyśmy nie oszaleli. To główny złodziej naszej świadomości, ponieważ działa niezależnie od nas: zazwyczaj nie wybieramy tego co jest wypierane. 

Przypadkowy człowiek, o którym miał być pierwszy akapit, doświadczał wyparcia jak wszyscy inny, ale łudził się, że wie jak działa, w związku z czym nie wpadnie w jego pułapkę. Nic bardziej mylnego.

The gauntlet

Moglibyśmy przeżyć całe nasze życie w nieświadomości, gdyby tylko świat nam na to pozwolił. Niestety, działanie rzeczywistości wobec nas często uzależnione jest tak, jak działanie komunikacji miejskiej jest uzależnione od tego, czy pan Mietek, kierowca linii 102 przyszedł dziś do pracy, czy nie. Jeśli uciekniemy od całego świata, zasłonimy nasz cały horyzont - absolutnie nie zmieni to tego, jak świat będzie dalej działał. 

Nasz przykład, hipotetyczny jegomość, właśnie tak zrobił. Stwierdził, że skoro świat mu się nie podoba, to on go będzie pierdolił. Nie musi, więc nie pójdzie, nie zrobi - na wszystko ma czas. Z takim podejściem wiązała się podła sytuacja - wyparcie zaczęło szaleć w jego życiu, a on sam zapomniał nawet kim chciał być. Część osób czytających ten tekst ma przed oczami, zapewne, obraz zrujnowanego, samotnego człowieka, siedzącego bez celu w kącie. Nic bardziej mylnego - przypadkowy człowiek miał pełno znajomych, śmiał się znacznie częściej niż sam by chciał, nie był samotny w logicznym tego słowa znaczeniu. W głębi duszy, jednak, nie poznawał już sam siebie, a to miara największej  samotności.

Więc, kiedy jego życie zaczęło przypominać obraz, który nosił w sobie, nie zdziwił się  - uznał, że to naturalna kolej rzeczy, a to nie on idzie do piekła, tylko cały świat dookoła.


Staring at the abyss

Niedługo potem nadszedł dzień, w którym świat poszedł do piekła. Przypadkowy człowiek stał i się przyglądał, tak jak miał zwyczaj to robić od zawsze. Nadal miał nadzieję, że wiedział o wszystkim, o czym powinien wiedzieć, a sytuację konsekwentnie i świadomie przewidział. A potem nadeszło rozczarowanie oraz pustka. Ta pustka, którą czujecie, kiedy zostaniecie oszukani, pojawiająca się, gdy daliście wziąć górę nad sobą oczekiwaniom i nadziejom bez pokrycia - okłamania przez własny umysł. To zdarza się każdemu, właśnie tak działamy - nie możemy nic na to poradzić, ale możemy z tym walczyć starając się rozumieć lepiej, bardziej obiektywnie, nie przywiązując się. Ale nasze możliwości w tych kierunkach są ograniczone przez nasz własny mózg, tak, abyśmy nie zwariowali. Czy to znaczy, że życie nas przerasta, a my widzimy jedynie część obrazu i według niej staramy się układać nasz światopogląd?

Największy problem w samodzielnej interpretacji otaczającego świata to zła perspektywa - patrzymy na wszystko dookoła z naszej perspektywy, która może być bardzo ograniczona. Na dodatek, kiedy odkryjemy to ograniczenie, może się okazać, że będziemy dalej kopać, próbując znaleźć wszystkie nieścisłości. A to doprowadzi nas do szaleństwa.

The way of life

Pomimo, że nasz hipotetyczny bohater, spędził dużą część swojego otoczony szaleństwem, wiedział, że nie da rady przemyśleć wszystkiego, więc postanowił wrócić do źródeł.

Istnieje w kulturze/popkulturze taki koncept, jak prawo przyciągania. Jest to absolutne zaprzeczenie wszelkich podstaw ujęcia psychodynamicznego i mówi o tym, że jeśli czegoś bardzo pragniemy to dostaniemy to od wszechświata. Zasada, która steruje prawem przyciągania może być rozumiana na różne sposoby: jedni zakładają, że wizualizacja naszych pragnień dostraja rzeczywistość dookoła, tak aby otaczało nas to co chcemy, a jeszcze inni twierdzą, że podświadomie dążymy do tego, czego potrzebujemy, powoli realizując nasze cele. Widzicie podobieństwo do wyparcia? To prawie identyczny mechanizm, jedynie działający na zasadzie sprawczej, podobnie jednak eliminujący element świadomości.

Prawo przyciągania jest jednym z głównych tematów książki samopomocowej Sekret, która nie ma dobrej opinii wśród specjalistów, będąc kolejną pozycję na nieskończenie długiej półce podpisanej "co przeczytać, aby zmienić swoje życie". Podstawą do powstania sekretu była inna książka, już o nieco bardziej bezpośrednim tytule - Science of Getting Rich z 1910. Ta pozycja opisuje bardzo podobny mechanizm do prawa przyciągania i opiera się o doświadczenia autora z terapią, która pomogła mu przezwyciężyć objawy psychosomatyczne jego zaburzeń oraz sprawiła, że zaczął się zastanawiać czy jeśli może uzdrowić sam siebie zmieniając swoje myślenie, to czy może również uzdrowić rzeczywistość go otaczającą. 

Jesteśmy codziennie wystawiani na miliony informacji, konceptów, prawd i zasad, mających za zadanie przybliżyć nas do sprawniejszego radzenia sobie z życiem. Które z nich są słuszne, co decyduje o tym, które z nich dotyczą nas? My sami. Do podobnego wniosku doszedł przypadkowy człowiek. Jeśli jego życie do tej pory opierało się na odrzucaniu wszystkiego i wszystkich, nie mógł dziwić się efektom takiej postawy. Zamiast tego postanowił wrócić do punktu wyjścia, momentu w którym jego zdaniem wszystko poszło nie tak. Dobrze wiedział, że w tamtej chwili został oszukany przez samego siebie, a wszystko co stało się do tej pory było zasługą jego konsekwentnego działania. To co wyparł, wróciło, ale tym razem bez żadnego kontekstu. Kiedy wyjmiemy nasze działania i postawy z ram, w których miały miejsce, często nie znajdujemy w nich żadnego sensu. Dlaczego wówczas tak postąpiliśmy? Czy nieobiektywność, własne ograniczenia oraz lęki zawsze będą stały nam na drodze?

Dziś hipotetyczny człowiek znajduje się znów w punkcie wyjścia, bogatszy jedynie o wiedzę. Nie zbliżył się do szczęścia, spokoju czy choćby zapomnienia nawet o krok, pomimo tego jak bardzo się starał. Nie ma już siły dręczyć się tym co było, ale nie zapomina o tym kim jest i co przeżył. Stara się być jak najlepiej potrafi, patrzy na horyzont i widzi nadciągające burze, ale nie chowa się, bo rozumie, że nawet najgorsza z nich minie. Ma znowu odwagę poprosić o to, czego by chciał od życia. Może nawet ma odwagę się do tego przyznać. Kiedy, w swojej głowie słyszy własne pytanie "Co dalej" nie boi się, tylko się uśmiecha; przecież nikt tego nie wie. 

Źródło obrazu z nagłówka: Matt Austin, strona http://www.mattislearning.com/







"You know, I've never really won anything before. Although back in prep school, the Existentialist Club once named me "Most Likely To Be."


Obserwatorzy