Siadając do gry, nie zawsze wiemy, czy zostaniemy z nią na tyle długo, żeby zobaczyć końcowe napisy. Oczywiście, przynajmniej w moim wypadku, są tytuły, co do których mam pewność, że zamierzam je skończyć i zazwyczaj tak się dzieje, ale nie zawsze. To artykuł o tym, kiedy kończymy gry, który został zainspirowany coroczną listą ogranych tytułów, publikowaną przez jednego z redaktorów Kotaku, a możecie przeczytać ją tu, ja tylko spróbuję podjąć temat nieco bardziej ponadczasowo.
Będąc trochę młodszym graczem, często musiałem liczyć się z
dość ograniczonymi środkami na gry. Mogłem sobie pozwolić na parę tytułów
miesięcznie, z wymianami włącznie, więc zawsze musiałem dobrze planować swoje
decyzje. Prawie od zawsze grając na konsolach, ograniczona dostępność tytułów
na naszym rynku też była czymś, co musiałem brać pod uwagę. W związku z tym gra
dla mnie przedstawiała zupełnie inną wartość niż teraz, kiedy mamy większość
tytułów na wyciągnięcie ręki, co miesiąc dostajemy darmowe pozycje wliczone w
abonamenty lub bierzemy udział w wyprzedażach na Steamie. To czasy, w których
granie przestało być niszą i stało się pełnoprawnym elementem popkultury, a my,
dzięki temu mamy dostęp do dużo szerszej gamy gier. Ile z nich kończymy?
Większość z nas – niewiele. Jeśli zagramy w kilkadziesiąt gier rocznie, dojść
do napisów końcowych (biorąc pod uwagę, że grę da się skończyć) możemy
maksymalnie w kilkunastu tytułach. Oczywiście, osoby, które zajmują się
profesjonalnie recenzowanie mogą skończyć od 20 do nawet 50 gier, jednak
znaczna część graczy nie osiągnie takiego wyniku.
Od czego zależy czy skończymy grę? Cóż, chciałoby się
napisać, że od nas samych, kończąc tym samym tekst kiepskim żartem, ale wydaje
mi się, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Każda grająca osoba, wie,
że robi to z przyczyn określonych gustów – po prostu lubi pewne rodzaje
rozgrywki lub chce poznać do końca fabułę gry.
W moim wypadku, zawsze były tytuły, co do których miałem
pewność, że je skończę, w momencie podniesienia pudełka po raz pierwszy. Tak
było w przypadku zdecydowanej większości serii The Legend of Zelda. Grając w
Zeldę, wiedziałem, że trudno znaleźć gry tak bardzo dopracowane i dopieszczone
przez twórców jak ta. Każda premiera kolejnej części cyklu, była zazwyczaj
wielkim wydarzeniem, na które fani czekali od lat. Po zobaczeniu pierwszy raz
na oczy Ocarina of Time wiedziałem, że skończę tą grę, podobnie z Wind Wakerem
i Twilight Princess. To tytuły, na które czekałem tak długo, że każdy ich
moment musiał być wart oczekiwania. Teraz, podobnie mam z grami z serii Souls,
na dodatek mam doskonały przykład z tego roku – Bloodborne. Do najnowszego
dzieła From usiadłem wiedząc od pierwszych minut, że je skończę. Nie byłem tego
pewien włączając grę, jednak wystarczyło kilka chwil w Yarnham, żeby mnie
przekonać do nowego, krwawego wcielenia wizji Miyazaki-sana, aż do napisów
końcowych. Do pierwszych Dark Souls podchodziłem przynajmniej dwa, trzy razy
odkładając pada po kilku godzinach gry, kiedy za którymś razem zobaczyłem
wystarczająco dużo Lordranu, aby przekonać się, że chce zwiedzić cały. To
zdecydowanie najlepsze przygody z grami, jakie jestem w stanie opisać: czasem
już przed zakupem wiesz, że gra będzie doskonała i zamierzasz ją przejść, a
czasem musi cię do tego przekonać, ale w tym drugim wypadku zazwyczaj jeszcze
dochodzi oczarowanie światem, który odkrywamy w pełni, dlatego że nas
zafascynował.
Pewnych tytułów, jednak, nie kończymy, choć chcielibyśmy. W
tym roku, taką grą w moim wypadku był Metal Gear Solid V: The Phantom Pain.
Przebrnąłem przez znaczną część opowieści, jednak moment, w którym byliśmy
zmuszani do powtarzania poprzednich misji z nowymi, dodatkowymi wyzwaniami, w
połączeniu z rozsypującą się po śmierci Skullface’a historią, spowodował, że
odłożyłem grę na parę tygodni. I tak już zostało. Nie jest to bynajmniej
przypadek, kiedy byłem bardzo zawiedziony tytułem – grało mi się bardzo
przyjemnie, tylko w pewnym momencie dopadło mnie znużenie rozgrywką i poczucie
braku konkluzji, zamieniające się w szczerą nadzieję, że kiedyś jeszcze do
Phantom Paina usiądę.
Przykład z przeszłości? Assassins Creed III. Końcówka Arkham
Knight przy tej grze to przyjemny spacerek w parku. Po zagraniu w dwie pierwsze
części serii tuż po premierach, postanowiłem odstawić AC zanim mnie zmęczy (w
jakiś sposób można było przewidzieć plany Ubi, żeby wydawać co rok nowego
Asasyna i tonę DLC wyciętego z podstawy gry). Trzecia część gry zapowiadała się
wyjątkowo świeżo, na dodatek na zachętę Ubi postanowiło przesiąść się na nieco
nowszą wersję silnika gry, w związku z czym cykl miał się nieco rozwinąć i
odświeżyć. Nic bardziej mylnego, tylko inaczej niż w przypadku Arkham Knight, w
Assassins Creed III już od początku można było podejrzewać, że coś pójdzie nie
tak. Ogromnie wydłużona początkowa sekcja gry, męcząca wielogodzinnymi tutorialami,
począwszy od zabawy w chowanego, przez wspinanie się po drzewach i polowanie
pokazywała, że twórcy nie mają pomysłu, jak pokazać Nowy Świat.
Nie zrozumcie
mnie źle – doceniam wszystko, co do gry starali się upchnąć, jednak znakomita
większość z tego po prostu nie działała. Weźmy na przykład możliwość
przemieszczania się konno: nowe otoczenie było zupełnie do tego nieprzystosowane,
bo twórcy chcieli wprowadzić metody przemieszczania się angażujące gęstą
roślinność i drzewa, ale nie chcieli też rezygnować z jazdy konnej, w związku z
czym oprócz wyznaczonych ścieżek na koniu nie dało się poruszać, bo blokował
się co kilka sekund w elementach otoczenia. Pomijam nieciekawe misje, błądzącą
fabułę bez jakiejkolwiek konkluzji, ale sama końcówka gry przelała czarę goryczy.
Zamiast oczekiwanego zabójstwa, charakterystycznego dla serii, otrzymaliśmy
serię pościgów, które były praktycznie niegrywalne. Pomijam błędy i
niedoskonałości towarzyszące każdej nowej inkarnacji silnika Anvil, ale już sam
level design rzeczonych pościgów mógł doprowadzić do wciekłości niemal każdego
gracza. Podobnie jak z Arkham Knight, grałem tylko i wyłącznie po to, aby
skończyć i pozwolić sobie na zapomnienie o trzeciej części serii Assassins
Creed raz na zawsze. Jedynym plusem z zagrania w tę grę był fakt, że po takim
doświadczeniu, Black Flag wydał mi się naprawdę przyjemną niespodzianką.
Mam też kilka tytułów, do których naprawdę chciałbym wrócić
i je skończyć, a ze względu na mijający czas, nie wiem czy kiedykolwiek mi się
to uda. Niektóre z gier na tej liście, to jedne z najlepszych dzieł w historii
elektronicznej rozrywki. Na przykład pierwsza część Metroid Prime. Przeszedłem
zdecydowaną większość gry i z powodów, których już nie pamiętam, przerwałem na
jakiś czas. Jak można się łatwo domyślić do gry już nie wróciłem, co jest
niezmiernie dziwne, biorąc pod uwagę, że skończyłem potem drugą i trzecią część
serii. To jeden z tytułów, których wspomnienie przywołuje najbardziej pozytywne
doświadczenia z grami, jakie kiedykolwiek miałem okazję przeżyć. Prime był
przełomową odsłoną Metroida, stawiając pierwszy raz w historii cyklu na
perspektywę z oczu bohaterki, zatrzymując przy tym typowe elementy rozgrywki,
jak stopniowa eksploracja świata z użyciem naszego powiększającego się
ekwipunku, nacisk na proste zagadki logiczne, czy konkretne sposoby na radzenie
sobie z przeciwnikami. Wszystko to zostało podane w doskonałej, ponadczasowej
oprawie, w formie gry niemalże idealnej. Zawsze obiecuję sobie, że kiedyś wrócę
i spróbuję zacząć przygodę z Metroid Prime jeszcze raz, ale mijają kolejne
lata, a ja wciąż nie znajduję na to okazji. Mam nadzieję, że kiedyś się uda,
choćby po to, żeby przypomnieć sobie czasy świetności tak kultowych serii gier
jak Metroid.
W obliczu tego, że do tej pory nie znalazłem czasu (albo
motywacji) do powrotu do Prime’a, zastanawiam się co z grami, do których
wracałem wielokrotnie. Ponadczasowe tytuły, prawie zawsze sprawiające taką samą
przyjemność, jak wtedy, kiedy siadałem do nich po raz pierwszy w życiu. Metal
Gear Solid 3 to jeden z pierwszych przykładów z brzegu. Za każdym razem kiedy
gram w MGS3, pamiętam pod jakim wrażeniem byłem i grając, zawsze jestem w
stanie sobie dokładnie przypomnieć jak bardzo imponowała mi ta gra, zarówno
wykonaniem, rozgrywką, jak i jedną z najlepszych historii opowiedzianych w
serii autorstwa Hideo Kojimy. Choć to liniowa gra, podobnie jak w przypadku
Bioshocka, niezależnie od miejsca, w którym zaczynam grać, przypominam sobie
wszystko, co najlepsze i związane z tymi grami. Jeśli chodzi o gry z otwartymi
światami, znacznie łatwiej jest je kończyć, a potem do nich wracać, o ile
przedstawione otoczenie zrobiło na nas wrażenie.
Najlepszym dowodem na to powinno
być Red Dead Redemption. Recenzja tej gry to jeden z pierwszych tekstów na
tym blogu (już prawie sześcioletni). Patrząc wstecz, to też jeden z tytułów,
które najbardziej chciałem zrecenzować w życiu i do dziś uważam za słuszne
każde napisane w niej słowo. Kiedy mam okazję teraz zagrać w Red Dead,
dokładnie pamiętam dlaczego ta gra mnie tak ujęła. Obraz Dzikiego Zachodu
według Rockstar zawsze robi na mnie takie samo wrażenie i napawa przekonaniem,
że nawet w nieco nowszych grach 3D, przy połączeniu doskonałej dyrekcji
artystycznej oraz technologii da się zrobić grę ponadczasową. Do tej pory nie
powstał lepszy western, zarówno jeśli chodzi o oprawę, jak i opowiedzianą w
niej historię. I jest to tytuł, do którego wracam bardzo często i wiem, że
nadal będę wracał.
Jeśli chodzi o kończenie i wracanie do gier, pozostała mi
cała kwestia dodatków oraz tego, jak twórcy próbują często przedłużyć nam
rozgrywkę za pomocą DLC, jednak to pozwolę zostawić sobie do artykułu o tym,
kiedy gry się nie kończą. A te, które są bohaterami niniejszego artykułu i
czekają na skończenie lub zostały już dawno skończone? Za każdą z nich stoją
nasze własne powody dla takiego, a nie innego stanu rzeczy i zazwyczaj dobrze je
znamy.
Okładka pochodzi z Assassins Creed Unity, które w ramach
powrotów do gier, próbuję obecnie skończyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
masz ochotę coś napisać? napisz.