We made a mistake – recenzja drugiego sezonu True Detective
Druga seria najnowszej
superprodukcji HBO jest przedstawicielem nowego, ośmioodcinkowego formatu
seriali. Dzięki temu twórcy mogą dostarczyć użytkownikowi bardziej filmowe
doświadczenie i skupić się na dopracowaniu historii oraz dialogów. Czy HBO ponownie
wykorzystało zalety krótszego formatu, czy okazał się on kulą u nogi?
Chciałbym uniknąć tendencyjności
pisania o pierwszej serii True Detective, którą uważam za jeden z najlepszych
seriali ostatnich lat. Historia związana z debiutem TD jest bardzo prosta:
Nic Pizzolatto, który jest pomysłodawcą i głównym writerem serialu poszukiwał długo
stacji gotowej do wyprodukowania scenariusza, napisanego przez niego w trakcie
prac nad serią AMC pod tytułem The Killing. Miał to być krótki ośmioodcinkowy
serial neo-noir o prawdziwej pracy detektywistycznej i tym, że detektywem się
trzeba urodzić – na dodatek jest to zajęcie niewdzięczne, które niszczy życia i
każe dokopywać się do najgorszych pokładów brudu jakie świat do zaoferowania.
Po długich rozmowach HBO postanowiło zrealizować scenariusz Nica obsadzając w
głównych rolach Matthew McConaughey i Woody’ego Harrelsona. Serial osiągnął
umiarkowany sukces, konkurując z kilkoma innymi potężnymi debiutantami (między
innymi genialne Fargo), jednak bardzo krótko po jego zakończeniu stacja podjęła
decyzję o produkcji drugiej serii, w tym samym formacie. Jak prezentuje się
nowy True Detective w porównaniu z pierwszą serią?
Poszczególne sezony TD są od siebie tak różne, że trudno tu szukać porównań na jakichkolwiek poziomach oprócz technicznego aspektu materiału filmowego, czyli montażu i kręcenia, a także możemy też spróbować analizować jakość dialogów oraz poziom merytoryczny otoczki policyjno-detektywistycznej (przypomnę, że w pierwszej serii autorzy stawiali wręcz na hiperrealizm miejscami). Druga seria przedstawia nam od samego początku dwa światy: policyjny oraz przestępczy, żyjące obok siebie na zindustrializowanych przedmieściach Los Angeles, w aglomeracji o nazwie Vinci. Każdy ze światów ma swojego przedstawiciela (albo przedstawicieli) i tak poznajemy Franka Semyona, podstarzałego byłego gangstera, który stara się tylko przejść na emeryturę oraz Ray’a Velcoro, zmęczonego i niestabilnego policjanta siedzącego w kieszeni lokalnego półświatka oraz skorumpowanych władz. Pierwszą z postaci gra Vince Vaughn, starając się stworzyć kreację zdystansowanego, bezczelnego gościa idącego po swoje, jednak wypada w niej sztywno i nieprzekonująco. Ray Velcoro z kolei jest grany przez Colina Farrela, który o dziwo bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, adaptując nieco charyzmę postaci Rusta z pierwszego sezonu, jednak dodając na tyle swojego charakteru, że ostatecznie Ray jest jedną z najciekawszych postaci na ekranie. Do tego dochodzi dwójka policjantów współpracujących z Ray’em: Ani Bezzerides grana przez Rachel McAdams oraz Paul Woodrugh grany przez Taylora Kitscha. Żadna z tych ról nie zapada w pamięć, jednak sama postać Ani Bezzerides wypada wyjątkowo szaro i nieprzekonująco; mam wrażenie, że zadziałały w tym przypadku stereotypy ról pisanych dla twardych kobiet-policjantek, które zagrały na niekorzyść postaci.
Poszczególne sezony TD są od siebie tak różne, że trudno tu szukać porównań na jakichkolwiek poziomach oprócz technicznego aspektu materiału filmowego, czyli montażu i kręcenia, a także możemy też spróbować analizować jakość dialogów oraz poziom merytoryczny otoczki policyjno-detektywistycznej (przypomnę, że w pierwszej serii autorzy stawiali wręcz na hiperrealizm miejscami). Druga seria przedstawia nam od samego początku dwa światy: policyjny oraz przestępczy, żyjące obok siebie na zindustrializowanych przedmieściach Los Angeles, w aglomeracji o nazwie Vinci. Każdy ze światów ma swojego przedstawiciela (albo przedstawicieli) i tak poznajemy Franka Semyona, podstarzałego byłego gangstera, który stara się tylko przejść na emeryturę oraz Ray’a Velcoro, zmęczonego i niestabilnego policjanta siedzącego w kieszeni lokalnego półświatka oraz skorumpowanych władz. Pierwszą z postaci gra Vince Vaughn, starając się stworzyć kreację zdystansowanego, bezczelnego gościa idącego po swoje, jednak wypada w niej sztywno i nieprzekonująco. Ray Velcoro z kolei jest grany przez Colina Farrela, który o dziwo bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, adaptując nieco charyzmę postaci Rusta z pierwszego sezonu, jednak dodając na tyle swojego charakteru, że ostatecznie Ray jest jedną z najciekawszych postaci na ekranie. Do tego dochodzi dwójka policjantów współpracujących z Ray’em: Ani Bezzerides grana przez Rachel McAdams oraz Paul Woodrugh grany przez Taylora Kitscha. Żadna z tych ról nie zapada w pamięć, jednak sama postać Ani Bezzerides wypada wyjątkowo szaro i nieprzekonująco; mam wrażenie, że zadziałały w tym przypadku stereotypy ról pisanych dla twardych kobiet-policjantek, które zagrały na niekorzyść postaci.
Wątek główny (staram się
pamiętać, że recenzja ma być spoiler free) to zdecydowania inna opowieść, niż w
pierwszym sezonie. Tym razem mamy typową historię policjantów i złodziei,
których światy przenikają się tak bardzo, że sami już nie wiedzą kto jest kim,
a zdrada, morderstwa i spiski są na porządku dziennym. Jeszcze do tego dochodzi
bardzo jaskrawe przestawienie mrocznej strony miasta pod postacią zobrazowania
kultury narkotykowej i pokazania jak wygląda komercyjny seks w wyższych
kręgach. Wszystko to jest zaprezentowane w typowy szokujący, realistyczny styl
HBO, jednak tak jak do tej pory w serialach stacji można było oczekiwać
konsekwencji fabularnej na równi z kontrowersyjnymi wątkami, tak tu się
wszystko sypie. Kiedy oglądamy zepsucie niszczące tereny industrialne w postaci
korupcji, wszechobecnego terroru czy handlu ludźmi oczekujemy równej powagi na
poziomie intelektualnym scenariusza, ale tu wychodzi przykry fakt na temat
nowoczesnej ramówki HBO: chcą mieć tyle samo szokujących scen co twistów
fabularnych i scen akcji, ale nie w stanie tego ze sobą pogodzić. Podzielenie
otoczenia na policjantów i bandytów brzmi świetnie jako koncept, lecz kiedy
musimy oglądać Vince Vaughna próbującego być groźnym po raz dwudziesty i na dodatek
konkurującego ze wszystkimi stereotypowymi gangami ameryki (główny zły?
Rosjanin, komunista i do tego żyd – ręce opadają), zdajemy sobie sprawę, że coś
poszło źle w fazie koncepcyjnej serialu.
Tego stanu rzeczy nie poprawiają
dialogi, będące absolutną podstawą formatu ośmioodcinkowego, które w nowym
sezonie True Detective’a praktycznie nie istnieją. Tak jak znakiem
rozpoznawczym pierwszej serii były długie rozmowy głównych bohaterów w
samochodzie, które miały pokazać ich charakter i podkreślić kontrast między
nimi, tak tu odnajdujemy pustkę. Często widzimy nowych bohaterów w sytuacjach w
których powinni rozmawiać, ale dialog jest tak sztywny i oszczędny, że trudno
cokolwiek z niego wywnioskować. Gwoździem do trumny gry aktorskiej obsady
nowego True Detective’a są sceny w których Frank rozmawia ze swoją kobietą;
powtarzające się ckliwo-błyskotliwe one-linery to prawdziwy szok wobec
standardów HBO, na dodatek partnerka Vince’a Vaughna nie potrafi praktycznie
grać (lub nadużywa botoksu) serwując zestaw trzech lub czterech min na krzyż. Cześć
serialu w której występuje w roli głównej Ray jest znacznie bardziej swobodna i
klimatyczna, głównie dzięki Colinowi, o dziwo, po raz pierwszy od dawna
grającemu bez wysiłku gościa, który już dawno temu osiągnął dno i teraz kopie
dużo głębiej. Jego przepity głos i tania desperacja idealnie pasują do kanonu
serii.
Chciałem też zwrócić uwagę na
sceny akcji i zwroty związane z momentami przełomowymi serialu. Otóż (jeśli
ktoś nie zauważył) jest to blog związany z grami, jednak nie wszędzie obecność
lub inspiracja grami jest na miejscu. Co chcę przez to powiedzieć? Twórcy nowej
serii True Detective za dużo grali w GTA V. Naprawdę, momentami całe ujęcia i
scenografie są wyjęte żywcem z gry. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo
przecież GTA V ma naśladować LA wraz z jego przedmieściami, a akcja TD właśnie tam
się toczy, jednak wyjmowanie miejscami całych scen łącznie z charakteryzacją i
wyposażenie postaci to delikatne przeciąganie struny. Oprócz tego HBO widocznie
ma ambicję na zostanie Rockstarem (choć jeszcze niedawno mogłoby się zdawać, że
sytuacja powinna być odwrotna) wśród stacji telewizyjnych, bo na potrzeby
jednego z odcinków inscenizuje sekwencje strzelaniny na ulic w której, niczym
podczas sesji w GTA V, giną dziesiątki cywili. Szok, niedowierzanie, „epicka
strzelanina”; tego chciałaś HBO?
Gdyby jednak udało się autorom
uzasadnić te wszystkie zabiegi fabularnie, to myślę, że dałbym radę przymknąć
oko na tanie efekciarstwo, brak konsekwencji i zwyczajną nudę. Nie
spodziewajcie się tego; intryga przedstawiona w drugim sezonie jest szyta
bardzo grubymi nićmi (podobnie jak ojcostwo Raya – rudy dzieciak, naprawdę?). W
całym tym gąszczu negatywnych aspektów jest jednak kilka zalet. Serial jest
niesamowicie ładnie nakręcony i wyjątkowo dobrze zmontowany. Jest to swego
rodzaju ratunek dla fabuły, bo montaż jest aż tak dobry, że dzięki niemu często
dowiemy się więcej niż z oszczędnych dialogów. Ujęcia panoramiczne i praca
kamery są doskonałe, tu złote standardy HBO brylują jak zawsze. Udźwiękowienie
i muzyka wypadają bardzo dobrze, jednak intro samo w sobie moim zdaniem
(kwestia gustu?) jest odrobinę słabsze niż w pierwszej serii.
Wypada też zwrócić uwagę na największą scenę orgii w historii seriali zrealizowaną na potrzeby drugiego sezonu TD: jest z pewnością odrobinę szokująca, jednak nie da się mimo tego zarzucić, że twórcy przekroczyli granicę między pornografią, a serialem (i o to im chodziło). W nowym sezonie True Detective występuje także wątek gejowski, którego uzasadnienie fabularne jest mniej więcej tak słabo przekonujące jak większości pozostałych wątków. Podsumowując temat kontrowersyjności serialu: tylko HBO może być jak HBO, tak bardzo HBO, że nikt się nie zbliży do podobnego poziomu kontrowersji unikając jednak konfrontacji z tematem w najtrudniejsze sposoby (dialogi!). Próżno w nowym sezonie TD szukać geniuszu legendarnych produkcji HBO jak Sopranos czy The Wire, serial nie jest też konkurentem dla pierwszego sezonu, ani dla prawie równolegle startującego Fargo, niestety. Jednak jako show sam w sobie to niezła propozycja, wybijająca się poziomem realizacji spośród tegorocznej ramówki. Tylko nie spodziewajcie się dobrych dialogów i gęstej atmosfery, ale za to będą strzelaniny i ujęcia kręcone z dronów. Oczywiście na koniec pozostaje kwestia tego, kto jest w tym sezonie prawdziwym detektywem? …
Źródła/obrazy: gawker, vanityfair
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
masz ochotę coś napisać? napisz.